Błękitne niebo, fioletowa plaża i morskie marchewki. Zimowa Kalifornia, część 1. Zapraszam.
San Francisco, to jedno z moich ulubionych miast. Położone na półwyspie, otoczone przez Ocean Spokojny, ma świetny klimat. W lecie nigdy nie jest za gorąco, dzięki czemu miasto przyjemnie się zwiedza. Zawsze byłam ciekawa jak jest w zimie. Na przełomie listopada i grudnia udało nam się to sprawdzić. Zajrzeliśmy do paru nowych i starych miejsc. Odświeżyliśmy cały zbiór wspomnień, dorzucając do niego zupełnie nowe.
Przylecieliśmy do San Francisco w Black Friday – dzień wielkich wyprzedaży w sklepach. Całe miasto było z tego powodu zakorkowane. Ale udało się i nam przespacerować po świątecznie ubranych ulicach. Zajrzeliśmy do kilku sklepów, gdzie promocje faktycznie przyciągały oczy i portfel.
Końcowy punkt, to dobrze zapowiadająca się knajpka z francuskim menu. Oj biedny tatar, który wyszedł spod noża kucharza, który go przy nas kroił. Oj biedne nasze zęby, gdy przyszło ugryźć bagietkę. Ale przecież Francja daleko… nie ma co narzekać. Tym bardziej, że różnica czasu zaczynała dawać się porządnie we znaki, głowa stawała się ciężka. Pora na sen. Zaleta jet lagu? Wczesna pobudka. Czasem tak wczesna, że jest jeszcze ciemno…
Poranny, hotelowy zapach śniadania wbija się do głowy na długo. Kto nie wie, gdzie serwowany jest posiłek, trafi do miejsca po słodkim, sztucznym zapachu. Ladies and Gentlemen – jesteśmy w USA! Bekonik, jajeczniczka z proszku, naleśniki, goferki – miodzio. Wybieram świeżego ananasa i sok pomarańczowy – mam nadzieje, że nie z proszku. Po śniadaniu szybki spacer po mieście. Później wsiadamy w samochód i ahoj dalsza przygodo! Jechaliśmy na południe do malutkiej, uroczej miejscowości, położonej nad samym Oceanem Spokojnym – Carmel by the Sea. Pogoda, jak na Kalifornię nie rozpieszczała. Padało, momentami dość intensywnie i było tylko + 15 stopni. Jak żyć?! 😉
Carmel by the Sea, to miejscowość głównie nastawiona na turystów, żądnych drogich, importowanych produktów z Europy. Wzdłuż głównej ulicy znajdowały się same sklepiki z wielkimi napisami „made in Germany, made in England”. Wokół pełno zieleni, kwitnących kwiatów. Jaka miła odmiana od Zurychu, gdzie człowiek zapomniał już, co to jest lato, a nie pamięta jeszcze co to jest wiosna. No i na końcu wspaniały, majestatyczny Ocean. Nic tylko siedzieć i patrzeć na jego bezmiar.
Następnego dnia, pogoda okazała się być znacznie przyjemniejsza. Ocean stał się mniej spokojny, a w nas buzowały pokłady energii – w końcu zobaczymy, coś na co dawno czekaliśmy.
W planach wycieczka do Big Sur – miejsca, które mieliśmy zwiedzić za każdym razem, gdy byliśmy w Kalifornii. Teraz się udało 🙂 Zdjęcia mówią, same za siebie. Wzdłuż wybrzeża wiedzie pierwsza, widokowa trasa w USA.
Po przejechaniu przez most Big Sur, udaliśmy się dalej do Parku Pfeiffer State Park (wjazd do parku kosztuje 10$), gdzie po krótkim spacerku przez las, doszliśmy do miejsca, gdzie niebo było błękitne, plaża fioletowa, fale rozbijały się o skały, a na piasku leżały morskie marchewki 🙂 Ocean wyrzucił na brzeg ciekawe, morskie rośliny. W dotyku jak w plastyku, w środku, puste. Jak z Matrixa.
Dość mocno wiało, szum był ogromny, ale nie chciało się stamtąd wracać. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Moss Landing Harbor – małej, rybackiej miejscowości, którą upodobały sobie foki. Stojąc na brzegu Oceanu, można je podziwiać.
Potem pora na meksykański obiad. Oprócz na prawdę smacznej kuchni azjatyckiej, Amerykanie mają szczęście zajadać również pyszne meksykańskie specjały. Palce lizać. Enchilada i burrito oraz dodatki w postaci czerwonej fasoli i ryżu stanowią wyzwanie nawet dla dużego głodomora. I nawet my, po jak zwykle, kiepskim, hotelowym śniadaniu, nie daliśmy rady tej ilości.
Tym smacznym wspomnieniem, kończę pierwszą część relacji z podróży do USA. Będzie druga, a w niej między innymi, jak wygląda od środka samojeżdżący samochód oraz opis kilku ciekawych muzeów w San Francisco 😉