Amsterdam, dzięki położeniu i ilości kanałów, nazywany jest Wenecją północy. Podobnie jak jego włoski odpowiednik, potrafi zachwycić swoim pięknym, tak mocno, że chce się tam wrócić znowu.
Już samo lotnisko w Amsterdamie zachwyca organizacją. Pomimo tymczasowo nieczynnego peronu, z którego odjeżdżają pociągi do centrum miasta, zorganizowano bardzo sprawną komunikację autobusową. A informacja turystyczna na każdym kroku sprawia, że nie sposób się zgubić. Prawdopodobnie dlatego, lotnisko w Amsterdamie uważane jest za jedno z najlepiej zorganizowanych w Europie.
Gdy już jesteśmy w centrum, naszym oczom ukazują się piękne kamieniczki, niczym wyjęte z bajki. Wysokie i wąskie, z delikatnymi ornamentami. Wiele z nich w dyskretnym czarnym kolorze z białymi zdobieniami. Wszystkie mają piękne, bardzo wysokie okna, które wraz z kolejnym piętrami są coraz mniejsze. Dzięki temu zabiegowi, miały sprawiać wrażenie jeszcze wyższych niż są w rzeczywistości. Położone nad kanałami tworzą widok niezwykły. I tak można się rozmarzyć…, ale nie można tracić głowy ani na chwilę! W przeciwnym razie zostanie się rozjechanym przez tabuny rowerzystów. Człowiek nieprzyzwyczajony do takiej ilości cyklistów, czuje się jak pozbawiony swoich praw pieszy. Gdziekolwiek się pójdzie, zza zakrętu wyjeżdża rozpędzony rowerzysta i nie zwalniając, trąbi ogłaszając wszem i wobec, że jesteśmy w rowerowej stolicy.
Przy Głównym Dworcu Kolejowym jest ogromny parking rowerowy na którym ponoć zawsze brakuje miejsca.
Pierwszy szok przechodzi po paru godzinach i już wiemy, że trzeba mieć oczy dookoła głowy. Można zatem zwiedzać dalej, mijamy Rijksmuseum, dochodzimy do wielkiego napisu I Amsterdam, gdzie tłumy ludzi wspinają się na litery i robią zdjęcia. Napis powstał by promować miasto, jako świetne miejsce na rozkręcenie biznesu. Dziś żyje własnym życiem i wpisuje się na listę widokówek z Amsterdamu.
Idziemy dalej i dochodzimy do celu naszej wędrówki Muzeum Van Gogha.
Z satysfakcją mijamy długą kolejkę po bilety, w duchu dziękując, że kupiliśmy je wcześniej przez Internet (zwykły bilet 17 euro, dostępny: https://www.vangoghmuseum.nl/en/plan-your-visit/ticket-prices).
Po odstaniu chwili w kolejce do obowiązkowej szatni, przenosimy się w czasie do XIX wieku, kiedy żył i tworzył Vincent Van Gogh. Trzy piętra Muzeum, prezentujące prace Van Gogha i innych znanych malarzy przyprawia o zawrót głowy. Prace przedstawione są chronologicznie, dzięki czemu, można obserwować zmiany w sposobie malowania i interpretowania rzeczywistości, oraz wpływ innych malarzy na twórczość Van Gogha. Kolekcja robi ogromne wrażenie. Kolejki ludzi przed Muzeum wcale nie dziwią.
Po tylu wrażeniach trzeba coś zjeść. Może śledzik z dodatkiem cebulki z budki? Jest ich w centrum pełno. Na przystawkę w sam raz! 🙂
Potem na rozgrzanie holenderska zupa fasolowa. Smakuje niemal identycznie jak nasza polska grochówka.
Amsterdam już pod koniec listopada przygotowany jest już na obchodzenie świąt. Podczas wieczornego spaceru można oglądać miliony światełek porozwieszanych nad ulicami. Wszystko z pewnością dla Św. Mikołaja, który odwiedza stolicę Holandii już w ostatnich dniach listopada właśnie.
Kolejny dzień przynosi nowe wrażenia. Zaczyna się godzinnym rejsem promem po kanałach. Bilety można kupić w wielu miejscach miasta, w których sprzedawane są wejściówki do licznych atrakcji turystycznych między innymi: zwiedzania browaru Heineken’a, do muzeum figur woskowych Madam Tussauds, do baru wykonanego w całości z lodu, czy do muzeum strachu, gdzie za pieniądze podnoszą adrenalinę i straszą tak, ze pewnie nie straszne są potem tabuny szalonych rowerzystów. Przy tym wszystkim rejs promem wygląda skromnie 😉 Bilet kosztuje 16 Euro. Promy odpływają spod Głównego Dworca Kolejowego.
Podczas rejsu, można się dowiedzieć nie tylko wiele ciekawostek na temat Amsterdamu, ale również podziwiać ciekawą architekturę zarówno jego starej części, jak i nowej, industrialnej z nowoczesną architekturą.
Poniżej jedno z miejsc, z którego widać kolejnych siedem mostów. Ciekawostką jest, że Amsterdam posiada 250 mostów. To tylko (albo aż), o 150 mniej niż w Wenecji. Dodatkowo na amsterdamskich kanałach jest aż 2500 mieszkalnych barek!
Warto udać się na stały kiermasz kwiatowy, gdzie można kupić przeróżne odmiany tulipanów w bardzo dobrej cenie.
Jeśli chodzi o restauracje, to trzeba bezwzględnie pamiętać, że te, które mają najlepsze oceny w Internecie, wymagają wcześniejszej rezerwacji w przeciwnym razie, pozostaje albo burczenie w brzuchu, albo ma się do wyboru kilka rozwiązań. Pierwsza z nich, to zjeść holenderskiego wafla lub naleśnika, z owocami i bitą śmietaną.
Nam naleśnik smakował pysznie na śniadanie. Jest to tania opcja, która, jak wynika z naszych obserwacji, cieszy się dużą popularnością zwłaszcza wśród młodych, którzy przyjeżdżają do Amsterdamu z zamiłowania do zielarstwa. Druga opcja, to wspomniany wcześniej śledzik z budki, podawany w całości z kilkoma dodatkami.
Trzecia opcja to słynne amsterdamskie frytki podawane z majonezem. Ich popularność pewnie przywędrowała z pobliskiej Belgii. Najstarszy punkt z świeżymi frytkami, został założony w 1887 roku!
Jeśli żadne z powyższych rozwiązań nie jest satysfakcjonujące proponuję zrobić wcześniej przegląd restauracji i zarezerwować stolik. W wielu miejscach dostępna jest rezerwacja online. Nie inaczej jest w miejscu, które gorąco polecamy.
Restauracja nazywa się The Seafood Bar i serwują w niej pyszne ryby i owoce morza. Na samą myśl o zjedzonym wtedy pierwszy raz, homarze, cieknie mi ślinka. Do tego rzecz jasna holenderskie frytki i sałatka. Wcześniej, na przystawkę krewetkowe krokiety. Polecam każdemu. Dla fanów klasyków: fish&chips smakowało równie wybornie.
Amsterdam ma bogate nocne życie i to nie tylko za sprawą całodobowych sklepów dla miłośników zielarstwa, ale również za sprawą swojej „Czerwonej” dzielnicy, gdzie w oknach stoją porozbierane do naga panie, oferujące najstarsze usługi świata.
Żeby przedłużyć nieco krótki weekend w Amsterdamie, kupiliśmy na lotnisku, oryginalne wafle holenderskie z karmelem. Kładzie się je na kubku z gorącą herbatą i czeka, aż karmel się nieco rozpuści. Wtedy chociaż na chwilę można wraz z wspomnieniami przenieść się tam znowu 🙂
A już wkrótce wpis o podróży za wielką wodę, czyli Kalifornia grudniową porą 🙂