Kolacja o 19:15, już podchodząc do budynku wychodzi kelnerka, żeby nas przywitać i zaprowadzić do stolika. Po drodze przechodzimy przez pierwszą kuchnię, gdzie pracuje ok. 50 kucharzy. Wszyscy przestają pracować i nas serdecznie witają. Człowiek nie wie gdzie patrzeć, jedni układają starannie coś na talerzach, przygotowują dania, inni opalają warzywa…już wiem jak to jest być w kulinarnym raju.
Siadamy do stolika, podchodzi somelier i kelner w jednej osobie i proponuje nam na początek szampana.
Chwila przerwy, po której wchodzi kilkunastu kucharzy, którzy równocześnie kładą pierwsze danie przed każdą z osób. Kelner opowiada o daniu, którym jest cytrynowo – tymiankowa zupa z jagodami i borówkami, podana na lodzie.
Cudowny leśny smak, lekki i oryginalny.
Następne danie, to chleb i masło z maślaną. Opowiada o nim sam kucharz, który był odpowiedzialny za jego przygotowanie. Chleb chrupiący, jeszcze lekko ciepły. Masło specjalnie niedokończone, z grudkami i wyczuwalnym smakiem maślanki. Czy nie mówiłam, że geniusz tkwi w prostocie?
Trzecie danie to 2 liście kapusty przygotowane na 2 sposoby – na parze i grillu. Całość polana kwaśnym wywarem/sokiem z białej porzeczki. Talerz, na którym podano całość wbrew pozorom nie był zielony, lecz biały. Został pomalowany pastą z zielonych warzyw.
Czwarte danie poprzedziło podanie zaostrzonych gałązek, które jak się później okazało służyły jako sztućce. Następnie podano małe duńskie ziemniaczki upieczone w liściu pokrzywy, na soli. Dodatkiem była kremowa śmietanka z chrzanem. Niebo w gębie.
Piąte danie, to świeżo zebrane zioła i liście. Podane w różny sposób, na wywarze z małży. Jakby to powiedział mój Tato: świeża trawa na talerzu, ale jaka pyszna! 😉
Szóste danie zaskakiwało wygladem. Kremowe zsiadłe mleko przykryte wodorostami, a obok słodki, łuskany ręcznie groszek. Rozkosz dla podniebienia.
Siódme danie, to grillowana cebula, która miała cytrynowo – tymiankowy smak. Delikatna, rozpływająca się w ustach.
Ósme danie to kukurydza “bejbi”, ugrilowana podobnie jak cebula, ale dodano do niej wywar z żółtka i wołowiny.
Dziewiąte danie przepięknie wyglądało – aż szkoda było jeść. Kruchy i niezwykle cienki spód, przykryty był kwaśną w smaku pastą, na której położono kolorowe kwiaty. Widok mówi sam za siebie.
Dziesiąte danie, to “lilie wodne”. Potrawa niezwykła. Sklejone ze sobą liście nasturcji, a w środku kremowe krewetki. Na liściach zmielona skórka z rzodkiewki. Całość zalana wywarem. Podający to danie kucharz stwierdził, że podaje nam obraz Moneta na talerzu, cóż można chcieć więcej…
Jedenaste danie, to jeżowiec z młodymi orzechami laskowymi. Zawsze chciałam spróbować jeżowca, zwłaszcza po obejrzeniu filmu “Podróż na sto stóp”, gdzie główny bohater wspomina je jako najlepszą potrawę z dzieciństwa. Ja próbując tego dania, też mogłam przenieść się w odlegle czasy, gdy zrywałam domowe orzechy leszczyny. Połączenie jeżowca i orzechów było cudowne.
Dwunaste danie było niezwykle podane – w lodowej miseczce. W środku niej znajdowały się pokrojone w kostkę kalmary oraz łodygi brokuła w wywarze.
Trzynaste danie, to wątróbka z żabnicy podana na cieniutkim toście. W wyglądzie i konsystencji wątróbka przypominała nieco łososia.
Czternaste danie, to dynia z świeżymi płatkami róży, zalana fermentowanym jęczmieniem.
Piętnaste danie, to “warzywny liść”. Z wyglądu czarny, o konsystencji dobrze zsiadłej galaretki, lekko ciągnącej się, w smaku nutka czekolady? Co to może być? Otóż: był to czosnek, fermentowany trzy miesiące, zmielony i uformowany w origami. Na nim biała porzeczka i tymianek. Kompletne zaskoczenie i ogromna ekscytacja.
Szesnaste danie, to grillowany szpik kostny, liście kapusty i kwaśny sos z kwiatami. Kucharz polecił nam zwinąć szpik w liścia i zamoczyć w sosie. Mniam!
Siedemnaste danie, to marynowane przez rok pędy roślin oraz wiśnie. Powoli w brzuchu brakowało miejsca, a tu jeszcze dwa dania i żadnego nie chce się ominąć!
Osiemnaste danie, to już deser, czyli najbardziej niezwykła słodkość jaką jadłam w życiu. Na talerzu wydawało się, że jest to spory kawałek ciasta (wyglądem przypominający chałwę). W rzeczywistości po wzięciu kawałka do ust, okazało się, że jest to delikatny puszek, pyłek. To tak jakby wziąć do ust, świeżo spadły śnieg. Całość polana była ziołowym alkoholem, a pod “puszkiem” znajdowały się orzeszki i słodki sos. Zaniemówiłam z wrażenia.
Dziewiętnaste danie, to smaki lasu – dosłownie. Mech, grzyby, gałązki oblane czekoladą, podane na zielonym mchu. Do tego podany likier jajeczny.
Nie sposób zapomnieć o napojach, które były podawane podczas całej kolacji. Do wyboru była degustacja win lub soków. Każde z nas wzięło coś innego. Wszystko było idealnie dobrane do dań, jednak myślę, że to soki zrobiły większe wrażenie. W pamięci pozostanie zwłaszcza sok z róży (kwaśny i słodki zarazem), a także sok z jabłek i igieł sosny, który mógłby służyć jako olejek do aromaterapii.
Po kolacji podano nam również kawę i herbatę, które były bardzo lekkie. Herbata miała wodnisty kolor, jednak w smaku była cytrynowa – wspaniała!
Na koniec, kucharze oprowadzili nas po restauracyjnej kuchni i miejscu, gdzie wymyślane i opracowywane są potrawy.
Z restauracji wyszliśmy o 23:30, najedzeni, podekscytowani i pełni wrażeń. Był to z całą pewnością niezapomniany wieczór ❤